Ostatecznie nie dostała nowego sługi, bo przecież takich istot jak dwunożni nie ma na rynku. Dlatego porwała jakiegoś przypadkowego faceta z wioski.
― NO DOBRA TAMBURYNA, skończ już go napastować ― sekundę wcześniej drzwi do pomieszczenia zostały brutalnie zamordowane przez kopniaka za pomocą nogi Roseline ― Przepraszam za drzwi Keithy, wstawisz sobie nową zasłonkę, albo coś w tym stylu.
― Po raz czterdziesty w tym dniu ci mówię, moje imię to Tamara Lipham, córka Vael...
― Tak tak Taranie, wiemy jak się nazywasz. Daj mu już spokój, donosiciel cię wołał, podobno ważna sprawa ― starsza prychnęła znacząco, wynosząc się z pokoju. Odetchnąłem z ulgą, chowając twarz w dłoniach. Tyle brakowało, żebym rozbił szybę i padł na chodnik trzy piętra zamkowe niżej. To było zadziwiające, że matka nie rzuciła się jej do gardła i nie wypruła krtani. Widać, że miała dość, a potrafiła się opanować. W sumie dobrze, bo jak na razie, Rose jest jedyną normalną osobą jaką znam. Bez niej raczej szybko sprawiłbym, że parę ludzi zniknęłoby z powierzchni ziemi. Dosiadła się obok, przywierając plecami do ściany. Uniosła brwi, wpatrując się we mnie z lekkim uśmieszkiem.
― Jesteś mi winien już... ― zamilkła, patrząc na swoje palce ― Osiemdziesiątą piątą przysługę w tym miesiącu. Wiesz ile trudu i stresu idzie na spławienie jej? Poza tym, lepiej, żebyś uciekł już na zewnątrz, będzie z tobą źle, zresztą ze mną też, kiedy dowie się że żadnego donosiciela nie ma. Jak na razie spotka Fabiana śpiącego na stole i psy jedzące z niego resztki. Nie, nie z blatu, tylko z twojego ojca. Za dużo się napił.
― Wcale nie musiałaś tego robić, wiesz przecież. Sama siebie naraziłaś, więc do mnie pretensji nawet nie miej, dzido ― szturchnąłem ją stopą.
― Będziesz potrzebny jutro na treningu, moim treningu, a Tamura zepsuła mi plany. Nie miałam innego wyjścia, nie mogę stracić swojego Keithunia, Keithyego. Idź już, naciesz się resztą dnia. Zbiera się na deszcz, nie możesz go w końcu przegapić, nie? ― podniosła się, klepiąc mój bark. Skierowała się do wyjścia, przeskakując przez leżące na podłodze drzwi i zniknęła w plątaninie korytarzy. Z westchnięciem przetarłem oczy. Ona się kiedyś zabije, nieważne o co, ale zabije. Jak na przykład o rękę królowej, sztylet swojej ofiary, albo po prostu potknie się o człowieka którego dopiero zabiła. Dobra, to teraz trzeba uniknąć każdego co chodzi i wyjść na centrum. Wstałem z miejsca, idąc w kierunku schodów na parter. Zignorowałem przechodzących obok strażników. Zauważyłem, że już otwierali usta, już już chcieli wygłosić kazanie o tym że nie powinienem się włóczyć sam, lecz gestem nakazałem, aby się zamknęli. Skołowani przytaknęli niepewnie. Krok za krokiem, dotarłem do wyjścia, narzucając na siebie zwędzony z sypialni ojca płaszcz. Czarny, fajny, plus pięćdziesiąt do zajebistości. Naciągnąłem na łeb kaptur najbardziej jak się da, aby nie byłoby mi widać czasami facjaty za bardzo. Wyminąłem włóczących się po dworskim placu ludzi, wchodząc już na tereny miasta. Było pokręcone i dziwne, sieć gęstych uliczek i licznych podziemnych przejść, a także karczma za karczmą, w której czaili się moi „znajomi z fachu”. Nie wieżę że dałem się w to wciągnąć aLE CO TAM, NIC TO STRACENIA, PRÓCZ WŁASNEJ GŁOWY I ŻYCIA, HAHAAA.
Wspiąłem się po coraz to wyższych budynkach, przechodząc po dachach. Pierwsze światła zapłonęły, z drogi zniknęła ta lepsza szlachta, ustępując miejsca złodziejom oraz innym wyrzutkom. Tylko nieliczni patrolujący zostali tutaj. Siedzieli na bokach, grając w karty i popijając procenty. Śmiali się gorzej od zarzynanej świni. Szczegół, mały szczegół. Na wołania rabowanych rzucali tekstem nie ma nas, jesteśmy niewidzialni, kopnij go w krocze. Banda imbecyli. Musieli mieć farta, że dostali się do królewskiej gwardii, bo wojownicy są z nich słabi. Bardziej nadają się na mistrzów w najszybszym opróżnianiu kielicha.
Zatrzymałem się na przypadkowym balkonie, znajdującym się na pierwszym piętrze budynku, siadając na niej ze zwisającymi swobodnie nogami. Pode mną znajdował się powóz z jabłkami, a właściciel zagadywał przypadkową cycatą babkę. Odwróciłem się tyłem, zaklinowując buty między czymś na wzór kolumienek w barierce, opuszczając ku dołowi. Udało mi się złapać dwa owoce, nim brodaty odwrócił się w moją stronę. Z połowicznym trudem podciągnąłem się do góry, wgryzając się w czerwoną skórkę.
Przede mną stał chłopak, niewysoki, z niewielką sakwą w dłoni. Miał chustę, która przesłaniała mu wargi. Złodziej, hm? Bo na mieszkającego tu nie wygląda. Przymknąłem lekko powieki, biorąc kolejny kęs jabłka. A na nos spadła mi pierwsza kropla wody.
[to jest okropne opowiadanie NAIR?]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz