niedziela, 4 czerwca 2017

Od Abelarda

Dobrych kilka dni temu ciotka „delikatnie” zasugerowała mi, iż powinienem w końcu ruszyć cztery litery i wybrać się do Lao. Nadal przechodzą mnie ciarki na samo wspomnienie jej groźnego tonu, do tego jeszcze połączonego mordowaniem wzrokiem. Po wygłoszonym monologu wręczyła mi list z pieczęcią rodziny królewskiej Interfectorem, przy tym zakazując otwierania go. Jakby to była jakaś wielka tajemnica, jeśli chodzi o jego treść. Wiadomo, że miałem przekazać go opiekunom jakiejś szlachcianki z Laosu, na znak ostatecznego połączenia obu rodzin więzami małżeńskimi potomków. Aktualnie koperta spoczywała w kieszeni płaszcza, zabezpieczona jeszcze złotym guzikiem. Nawet nie chcę myśleć, co by mnie czekało, gdybym go uszkodził... albo zgubił. Wtedy miałbym większe piekło, niż to, które Zatraceni skosztowali jednemu z patroli Delaa. A podobno mroczni są tacy nieustraszeni i niepokonani, tsa... Statek lekko drgnął, gdy Marko przybił do portu, zaś jego współpracownikom udało się go zakotwiczyć. Połowa sukcesu za nami. Teraz tylko dotrzeć do posiadłości babki w jednym kawałku, zakwaterować się i zniknąć wszystkim z oczu. Tak, oto zadanie na dziś- zorientować się, czy zaszły jakieś zmiany w rodzinnej okolicy. Choć może przez prawie dwanaście lat wszystko pozostało na swoim miejscu? Nadzieja matką głupich, jak to mówią. Uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc znajome wrzaski mew, gwar pobliskiego targu. Nie czekałem na pozwolenie- zeskoczyłem z wysokiego pokładu wprost na pomost. Przy lądowaniu deski zatrzeszczały groźnie, lecz ostatecznie nic się nie stało. No może poza zaskoczeniem miejscowych, którzy chyba niezbyt często mieli okazję widzieć taki sposób wydostania się ze statku. Jeszcze większym szokiem było dla nich analogicznie postępowanie u... konia. Ogier o ciemnej maści poszedł moim śladem, wydając przy tym triumfalne rżenie. Jaki pan, taki pies. Ale o kopytnych w tym powiedzeniu mowy nie było. Powinienem złożyć reklamację na wadliwego rumaka, czy coś. Jeszcze sobie kiedyś krzywdę zrobi przy czymś takim i cała wina zleci na mnie, chociaż to ta chabeta narobiłaby kłopotu, a nie ja. I gdzie tu sprawiedliwość, ja się pytam?! Zamiast bury, poklepałem go po szyi, szczerząc przy tym zęby.
 ― A tylko zwiniesz jakieś żarcie z targu, to skończysz jako kabanosy!
Kolejna wada produkcyjna- myślał, że wszystko co zdatne do jedzenia należy do niego i ma prawo brać to, zapominając o fakcie zapłaty. Potem skargi i rzucanie się do mnie. Z płaszczem pod pachą, lekko rozpiętą koszulą i zadowolonym wyrazem twarzy ruszyłem przed siebie, kompletnie ignorując nawoływania załogi. Przecież wiedzieli, co mieli zrobić i gdzie się udać po skończonej robocie. Kasę też im zostawiłem... chyba. Jak nie, to później bym podrzucił strażnikom. Na razie chciałem odpocząć od ciągłego bredzenia o mojej przesądzonej przyszłości. Najprawdopodobniej to była ostatnia wolna podróż w moim życiu, w końcu nikt mi nie powiedział, co to za ważniaczka miała zostać moją żoną. Wiadomo mi tylko, iż pochodzi ona z jakiejś ważnej rodziny. Nie wiem, nie słuchałem zbytnio tych wszystkich doradców, moich sióstr i lady Tenebris. Tylko marnowali mój cenny czas, od małego byłem świadomy czekającego mnie losu. Przyznaję, w kwestii zawierania związków małżeńskich zazdrościłem najniższym klasom społecznym, oni przynajmniej mogli pobierać się z miłości, wcześniej znając swoją drugą połówkę. A ja? „Zostałeś wybrany na małżonka dziedziczki Laosu.”- tyle. Żadnego „chciałbyś”, „zgadzasz się”! Fakt dokonany, klamka zapadła, koniec gry. Zatrzymałem się przy jednym ze stoisk, na które już czaił się Chief. Kupiłem mu spory kosz jabłek. A co tam! Niech się cieszy! Prawdę powiedziawszy nie wiem, ile zajął mi spacer. Zorientowałem się, że jestem nie tam, gdzie trzeba, dopiero po wkroczeniu na tereny wolne od ludzi. Tak zwany las, choć nieco inny, niż te w Dest. Tu roślinność wydawała się strasznie delikatna, wrażliwa na uszkodzenia. Wkroczyłem w głuszę, zapominając o wszystkim innym. Wydawał się znajomy. Bardzo prawdopodobne, że tu bywałem. W końcu okolica bliska włościom babki. Ród Tevo wybił się na bogactwach morskich, nie tylko w postaci owoców, ale też kosztowności wyrabianych z pereł. Idąc przed siebie powinienem dotrzeć do właściwej ścieżki. Przynajmniej tak mi się wydawało. Jednak człowiek stary, już nie te lata, nie ta pamięć... Zagapiłem się i prawie uderzyłem głową o gałąź. Uchyliłem się od tego, wtedy też mignęła mi jasna postać. Duch to to nie był, gwarantuję. Nakazałem więc ogierowi wrócić do portu, skubaniec mnie zrozumiał, sam zaś ruszyłem za ową dziwną istotą. Całe szczęście, że miałem długie nogi, przynajmniej mogłem biegać szybciej od większości osób. Przeskoczyłem nad sporym kamieniem, dostając liściem w twarz. Ale! Udało mi się dogonić... dziewczynę?
― Hej, hej! Jasnowłosa nimfo, zaczekaj!
﹙NIFENYE?﹚

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz