poniedziałek, 5 czerwca 2017

Od Abelarda cd. Nifenye

Stres zjadał mnie kawałek po kawałku, przywołując najczarniejsze scenariusze. Oby nie była brzydka i wredna. Ładna i wredna może być...- modliłem się w myślach. Trudno było mi się opanować w tych warunkach. Serce biło mi jak oszalałe, gdy przemierzałem korytarze wielkiego zamku. Różnił się od dobrze mi znanej, surowej budowli w Calce. Tu bogactwo i szyk widoczne były na każdym kroku, jeszcze bardziej mnie zniechęcając. Niestety należałem do tych mężczyzn, którzy woleli umiar i minimalizm, od wszechobecnego gustownego wystroju. Wewnątrz wręcz toczyłem wojnę na za i przeciw, jednak na zewnątrz udało mi się utrzymać chłodną, dumną postawę godną jedynie osoby z królewskiej rodziny. Marco, jako mój tymczasowy doradca, kroczył po mojej prawej, co jakiś czas sprawdzając czy wszystko ze mną dobrze. Uwielbiałem tego gościa, naprawdę. Odkąd przyszło mi mieszkać w Dest, on nigdy mnie nie opuszczał. Z czasem nawet staliśmy się najbliższymi przyjaciółmi, gotowymi na każde poświęcenie. Książę i syn stajennego, nietypowa para znajomych. Również wyglądem byliśmy przeciwieństwami. W jego żyłach płynęła krew mrocznych elfów, co mocno odbiło się na aparycji- blond włosy, prawie białe i błękitne oczy, wysoki, a jednak niższy ode mnie. Do tego przez pracę wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Zatrzymaliśmy się przed masywnymi, zdobionymi drzwiami, jak łatwo się domyśleć- prowadzącymi do sali tronowej. Chłopak poklepał mnie po ramieniu, uśmiechając się ciepło. Milczał, za co byłem mu wdzięczny. Gdyby zaczął gadać coś o tej całej sytuacji, zapewne straciłbym resztki pewności siebie, zaczynając trząść się jak osika. Zapowiedziano moje nadejście, oczywiście nieco przekręcając tytuł. Rycerze weszli przodem, zachowując całkowitą ostrożność. Czułem, że ciotka maczała w tym palce, choć dobrze wiedziała, że sam byłbym w stanie się obronić. Następnie Marco, dzierżąc w dłoni list [mimo wszystko przekazałem mu go, przynajmniej wtedy nie było mowy o zgubieniu]. Następnie ja, a za mną ostatni trzej z orszaku. Ujrzałem jasnowłosą nimfę siedzącą na tronie. W pierwszych sekundach myślałem, że to jakiś żart. Jednak sądząc po jej minie typu „Are you fucking kidding me?” mówiła sama za siebie. Królowa była równie zaskoczona, co ja. W odróżnieniu od niej nie dałem nic po sobie poznać, czego bezwzględnie ode mnie wymagano. Mimo wszystko nikt nie powinien wiedzieć o naszym wcześniejszym spotkaniu, tylko sprawiłoby to niepotrzebne problemy. Bo jak to tak? Bez swatki i świadków? Jeszcze by pomyśleli, że się z nią przespałem przed ślubem, dlatego poszedłem do tego lasu taki szczęśliwy. Niech żyją w błogiej nieświadomości, to najlepsze z możliwych rozwiązań. Wszak pomimo tego nadal byliśmy dla siebie obcymi osobami. Złożyłem pokłon monarchini, jak nakazywał kodeks postępowania, po czym zająłem swe miejsce przy stole. Niestety aktualnie i ja, i lady Nifenye byliśmy jedynie pionkami w politycznej grze. Główne głosy w tej sprawie należały do generałów, doradców, wyższych sfer państwa, jak i biednego Marco, który pierwszy raz został postawiony w takiej sytuacji. Muszę go za to kiedyś przeprosić. A po naradzie spotkać się z damą sam na sam, by wyjaśnić kilka spraw. Pewnie i ją dręczyło wiele pytań co do mojej osoby, jak i sojuszniczego państwa, które przyszło mi reprezentować. Wolałem ją poznać, wiedzieć, z kim przyszło mi żyć najprawdopodobniej do samego końca.
﹙NIFENYE?﹚

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz